niedziela, 21 sierpnia 2016

Gruzja - Dzień pierwszy

Z Jaskini Prometeusza wypływa rzeka Kumi. Około półtora kilometra poniżej otworu rzeka jest wypiętrzona przez niewielką tamę. Woda ma na całej długości kolor lazurowy, brzegi rzeki są strome, ale dostępne dla człowieka. Wystarczy, że śmiałek wywspina się po pniu akacji rosnących na skarpach. Do rzeki można skakać z wysokości kilku metrów z gałęzi drzew. Miejscowi odważnie skaczą na główkę. Ja decyduję się rzucić do wody klasycznie, amatorsko, bezpiecznie, na bombę. Wieczorne powietrze jest ciepłe, niemal gęste, bardzo wilgotne. Lekka odzież z bawełny i lnu na kilka minut przed kąpielą sprawiają wrażenie zdewastowanych jakimś maratonem, bezlitosnym treningiem crossfitu a nie tylko słonecznym dniem. Ociężałe i lepkie. Bam ! Już to wszystko nie ważne.
- O kurde - przez głowę przeszły pioruny a ciałem wstrząsnęło potężne zaskoczenie - Ale zimna!!
Morsowanie w tropikach? Wszystkie chwyty świata dozwolone. Będzie to figura retoryczna o charakterze sprzecznym, ale nie potrafię tego inaczej nazwać - jest piekielnie orzeźwiająco.

Miejscowi kiwają głowami z uznaniem. Jeden zapytuje czy tutaj rozbijemy "pałatki". Potwierdzam, że taki był plan, na tym pastwisku przy rzeczce chcielibyśmy tej nocy bezpiecznie się przekimać. Można?
- W Gruzji wszędzie można.
Uśmiechają się szczerze. Dwóch mówi, że wkrótce wrócą. Usłyszałem tylko coś o "damasznym" i "zakuszaniu".

O matko! - pomyślałem. Pewno czeka nas reset z nieznajomymi. Panowie wracają niedługo później. Wchodzą na boso na trawę i siadają na ręczniku. Mają dwa wina opakowane w dwulitrowe butelki po Coca Coli. Do tego zapas chleba w kształcie wrzecion, pomidory i ogórki. Kroją warzywa, siadamy na trawie. Zaczynają się toasty. Są niezliczone i niekończące się. Gruzini piją za piękne niebo nad ojczyzną, za wszystkie te poranki i zachody, które widzieli dotąd w życiu. Za przodków, za tradycję i jej trwanie w narodzie, za nasze spotkanie pełne przyjaźni i za moje zdrowie. Dowiaduję się o sobie jak mnie widzą, za kogo mnie uważają i jak cieszą się, że mogą mnie gościć na swojej ukochanej ziemi. Jeden toast potrafi trwać dobry kwadrans. Toastami żyje Gruzja.

Potem wszyscy ponownie skaczą do lodowatej wody rzeki. Jest już po zmroku, nie ma jakiejś atmosfery zagrożenia, alkoholowej dewastacji czy jakiegoś niesmacznego finiszu. Panowie po przepłnięciu się w lodowatej wodzie, bardzo serdecznie sięz nami żegnają, zostawiają swoje numery telefonu na wypadek gdybyśmy potrzebowali pomocy w Gruzji i po prostu grzecznie się oddalają. Żegnam się z nimi wielokrotnie nazywany bratem. Dziś, gdy wylatywałem z chłodnej Polski, nie spodziewałem się, że w objęcia morfeusza będę wchodził napojony i nakarmiony przez ludzi, którzy w trakcie jednej biesiady stali mi się kompanami do afirmacji życia. Tutaj życie się afirmuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz