piątek, 14 sierpnia 2015

Woodstock 2015 - debiut



W środę od rana śledzę prognozę. Słupki opadów konwekcyjnych ani drgną.
Po kiego wała uparłem się, żeby jechać na Festiwal na motocyklu ?
W deszczu zerowa przyjemność dłubać kilometry.
Nic to, wystartuję w czwartek.

Już bez spiny zamykam dzień pracy, w domu wywalam się na wyro i przeglądam wiadomości w telefonie. Coś mnie rusza i odpalam jeszcze raz meteo.pl. Cholera! Opad się zmniejszył.
Szybkie rachunki w głowie. Jest 17.30. Zanim się zbiorę i zatankuję będzie 18.00 Z Trójmiasta do Kostrzyna jest 450 km. Czyli... będę przed północą na miejscu. Decyzja spontan
- .... a i tak jestem spakowany....


Do Koszalina jest lekko. Szybkie mijanki, słońce, bajka!
Potem szarówa, wreszcie ciemno, zaczyna padać. Zatrzymuję się ze trzy razy na kolejne dobieranie ciuchów. Łapy grabieją. W połowie drogi z Koszalina do Szczecina są już egipskie ciemności i jadę ubrany na ludzika Michelin. O zapierniczaniu nie ma mowy. Grzecznie, za ciężarówką, maksymalne 90km/h. Przed granicą zjeżdzam na Południe na drogę powiatową. Cuduję na poboczu ze śrubokrętem i usiłuję korygować punkt świecenia reflektora. Lepiej kurde nie będzie.

Dalej jest cicho. Zero deszczu w ryj. Gwiazdy na niebie, cicha droga przez las, niemal zero ruchu. Po kwadransie, gdy już planuję odpajęczyć manetkę gazu i nieco docisnąć.... zza zakrętu widzę jak z asfaltu właśnie schodzi potężny zwierz. Mijam to i oceniam, że to jakiś okaz łosia w skali gigant. Wielki skuwiel. Jakbym w niego wleciał.... Wzmagam czujność. Po drodze jeszcze kilka razy światło halogenu odbija się w ślepiach leśnych zwierzorów. Dojeżdzam na miejsce styrany maksymalnym wytężaniem wzroku.

Pierwszej nocy rozbijam się w wiosce motocyklowej przy Festiwalu (organizator: klub Boanerges ).
Atmosfera jest mocno rozrywkowa. Rozgrzane trunkami towarzystwo śpiewa nad ranem sztandarowe numery ogniskowej biesiady zmiksowane z Riedlem i Budką Suflera. Potrzeba snu zwycięża hałas.

Następnego dnia przenoszę namiot dd odległego lasu.
Pierwsze co się dzieje gdy wchodzę na festiwal, to odczuwalność atmosfery. Wszyscy są uśmiechnięci.
Ale nie tak, że ktoś tam pod nosem.
Głośno! Szczerze! Tak od ucha do ucha, serdecznie,
oczy prawie zaszklone- tak mocno.

Ogarniam pieszo kolejne strefy festiwalu - wszędzie daleko - Małą Scena, strefy z piwem, muzyką, ładowalnię telefonów, konkursy, jedzenie, Dużą Scenę, aleję ze straganami, wioskę Kriszny, wioskę ASP na wzgórzu. Podziwiam pomysłowość kolejnych wysp z namiotami, pomalowanych aut i przyczep, flagi, proporce, ciągle gęba mi się śmieje. Wychodzę z terenu festiwalu na większe zakupy i docieram do hipermarketu pod miastem. Nie ma elektroniki, perfumów, małego agd, alkoholu wyskokowego, w ogóle niczego w szkle - nadzorca przewidział dzikie tłumy. W asortymencie podstawowe środki higieny i kilometry piwa.
W całym mieście jest piwo w puszce. Organizacja robi wrażenie. Ruchem kierują gliniarze, straż, służby graniczne itd. Naprawdę czuć zaangażowanie.

Pierwszy koncert na dużej scenie to Pull The Wire. Młody band punkowy. Szybkie tempo. Męskie głosy robiące chóry do solidnego głosu frontmana. Naprawdę porywa, szczególnie że na żywo i to w obliczu dzikiego entuzjazmu tłumu pod sceną.



Kolejne koncerty to coraz większe gwiazdy. Ale Pull The Wire, zespół który dostał się na Woodstock 2015 w drodze eliminacji, zrobił na mnie największe wrażenie. Rzadko kupuję płyty, ale ich zamówiłem od razu po powrocie.

Przez dwa dni szlajam się podchmielony od jedzenia po warsztaty, od jednych znajomych do innych. Mijają mnie dziesiątki ludzi z tabliczkami opatrzonymi różnymi sloganami. Przystaję na masę ofert na darmowe uściski/misiaki. Klimat jest niepowtarzalny, gęsty od radości, wyjątkowości ludzi i pomysłowości.

W Sobotę następuje kulminacja ilościowa uczestników festiwalu.
Wcześniej czuć można było taką atmosferę jedności. Jakby wszyscy przyjechali w jedno miejsce na wspólny biwak i każdy się akceptował. Bez względu na stan majątkowy, wiek czy pochodzenie.
Od Soboty to się nieco zmienia - widać wyraźnie, że dojechał tłum obserwatorów, mistrzów jednodniowej najeby, lokalsów i ziomów ze Szczecina. Nie są inwazyjni, nie ma burd ani zaniepokojenia, ale po prostu jest inaczej.

Ponadto, wznieca się kurz. Piasek w powietrzu jest wszechobecny. Wdziera się w nozdrza i trzeba nos i usta chronić chustami, bandamą, arafatą, czymkolwiek. Wieczorem odpadam szybko. Namiot mam hen hen na wzgórzu, daleko od głównej sceny. Teraz za to dziękuję w duchu, bo kurz tam nie dolatuje.

Przedpołudniem trwa spokojna ewakuacja. Dziesiątki aut rusza się w ślimaczym tempie i zza zakurzonych szyb widzę śpiących pasażerów na tylnych siedzeniach. Zatrzymuje mnie policjant i mówi:
- Przeciskaj się środkiem. Pół miliona ludzi musi stąd dziś wyjechać, nie blokujemy, rozładowujemy. Tylko bezpiecznie ! No, to w drogę!

Około pierwszej zatrzymuję się na jedzenie. Spotykam dwie dziewczyny z plecakami i gitarą polujące na stopa. Pytam:
- O której wystartowałyście z Kostrzyna?
- O 8.00.
- A dokąd jedziecie?
- Do Gdyni. A Pan ?
- Pan ? Jaki Pan ? Ja też wracam z Woodstoku.

W zaledwie kilka godzin po zakończeniu Najpiękniejszego Festiwalu Świata, sto pięćdziesiąt kilometrów od głównej sceny, już nie jesteśmy znajomymi obozowiczami i uczestnikami tego samego wydarzenia.

- Aaaaa. To ekstra. O której wyjechałeś ?
- Dwie godziny temu. Masakra na wylotówce co nie?
- No jaha. Szkoda że nie masz więcej miejsc na motorze :) Ale i tak teraz szybko pójdzie. Tutaj łatwo o stopa.
- Jasne, że tak. Trzymajcie się i powodzenia.
- Spoko, jesteśmy fajne laski, łatwo damy radę złapać transport. Do zobaczenia za rok!

A może... jednak coś nas nadal łączy.


Skleciłem krótki film z tego eventu.
Tak to ogólnie widziałem :)




czwartek, 13 sierpnia 2015

Morskie opowieści


Trójmiasto, Styczeń 2014, poranek w środku tygodnia, spotkanie z Filipem przy biurowym automacie do kawy.

- Zrobiłbym coś kosmicznego.
- Ja też, jedźmy gdzieś.
- Ale gdzie?
- Dawaj w góry. Połazimy z plecakiem od schronu do schronu.
- Ja już wiem jakie spacery mi tam zafundujesz. Nie, dzięki. Serio, to musi być coś innego.
- OK, jeśli nie w góry to co ?
- Coś na miejscu.
- Śniegu nie ma, jechać na Kaszuby nie ma po co. Siedzieć i pić cały weekend to też nie jest porywający plan. Może jakiś kurs ?
- Żeglarski może...
- Za zimno żeby jakieś robili. A do wiosny to zdążę zwariować z nudów.
- A może rejs jest jakiś?
- Czekaj sprawdzę w necie.

Wyguglałem. Wyskoczył "Rejs Morsów". Na stronie ośrodka szkoleniowego Akademii widnieje zaproszenie do grona kozaków . Piszę do organizatora maila.

- Bierzecie totalnych laików?
- Ilu Was?
- Dwóch, może trzech.
- Damy radę.

Zadzwoniłem do Pawła.
- Ty, plan jest. Płyniemy w zimowy rejs żeglarski po Bałtyku.
- Poje.... ? Czym ?
- Zawiszą Czarnym. Dawaj, Filip w to też wchodzi. Będzie nas trzech, na pewno będzie fajnie.
- Ale przecież my nic nie wiemy o żeglowaniu czymś takim.
- Wiem, powiedzieli że nas ogarną.

Następnego dnia telefon.
- Zapisz mnie.

W marcu przepytujemy się na wyrywki z olinowania, ożaglowania, żeglarskiego nazewnictwa.
Topenanta, kontrafał, bomkliwer, latacz, spardek, zęza...
Gubimy się w dziesiątkach słów a co dopiero w rozumieniu co do czego jest.

Po zaokrętowaniu przydzielają każdego z nas do innej wachty.
Słusznie, bo nic nie kumamy. A wokół sami wyjadacze.

Pierwszą dobę mamy sztorm. 8-10B. Krótka fala, bardzo chorujemy. Nieliczni mają błędniki jakieś nadludzkie. Widujemy się rzadko. Pamiętam, że gdzieś w nocy, podczas wezwania do żagli, gdy wokół wiała dziesiątka, mijaliśmy się ale chyba wszyscy mieliśmy nieprzytomne spojrzenia. Następnego dnia porywy na morzu są w okolicach 11-12 B - mocno wieje. W podsumowaniu strat wychodzi, że złamaliśmy ster, porwany jest sztafok. W kambuzie totalny chaos. Boczek pływa w pomyjach. Wszyscy ledwo żyją. Ja w przerwach między spawaniem za burtę mówię, że marzę o ewakuacji - helikopter najchętniej bym wezwał.
Najszybciej do przytomnych wraca Filip. Paweł popołudniem. Ja dopiero następnego dnia. Jakoś 1,5 może nawet 2 dni jestem do niczego. Ba, nawet utrudniam życie, trzeba na mnie uważać.

Ostatecznie udaje mi się wyjść na prostą, gdy dostaję wachtę przy awaryjnym rumplu przez bloczki. Fala co jakiś czas zalewa mnie całego, rufa buja się we wszystkie strony, góra, dół, lewo, prawo. Gapię się tak długo w horyzont, że wreszcie choroba odpuszcza. Tego samego dnia jem coś po raz pierwszy.  To zdaje się grochówka z tego samego boczku, co wcześniej pływał między zapleśniałymi gretingami. Zbawienie. Dalej jest OK.

Ogarniam swoje wachty najlepiej jak umiem. Odratowujemy jedzenie z zęzy, szorujemy kambuz na błysk, w ogóle szorujemy wszystko i wszędzie po dwa razy. Angażuję się w każdą robotę, chcę zrekompensować minioną bezużyteczność.

W podsumowaniu Rejsu dostaję mimo wszystko opinię negatywną. Ostatecznie, po jakimś czasie oceniam, że to ma sens. Gdy działo się naprawdę źle, zamiast pomagać, marudziłem i histeryzowałem. Żeglarstwo jest sportem dla śmiałków a ja swój pierwszy poważny sprawdzian charakteru przerżnąłem z kretesem. Nie wierzyłem, że choroba morska kiedyś przejdzie. Przeszła, ale było już za późno na nadrabianie złego obrazu. Jeśli kiedyś popłynę w kolejny rejs.... mam nadzieję, że będzie lepiej :-)


Oto zapis tych czterech dni przygody:



PS: po zejściu na ląd wiało mi w głowie jeszcze niemal tydzień :)
Konkudowaliśmy, że trudno rozpoznać czy ktoś idący przez biurowy korytarz jest nawalony czy po prostu po rejsie.

środa, 12 sierpnia 2015

Dzień, w którym pomógł mi wszechświat


Przecieram oczy rękawem koszulki. Współlokatorów już nie ma w pokoju. Oceniam kondycję głowy i porannego kapcia. Jest naprawdę nieźle, ani nie rozpieprza mi czaszki, ani z ust nie zionę jakąś tanią wódą. W pokoju chłodno. Słońce jeszcze daleko od zenitu. Gubię się w porozrzucanych ciuchach i w ogólnym bałaganie wokoło plecaka. Prysznic? O tak, tego bardzo potrzebuję. Zostawione wczoraj na balkonie buty nie capią już tak bardzo. Checkout z hostelu. 

Florencja, poranek, maj 2015

Powietrze jest rześkie. Ludzie idą we wszystkich kierunkach zagadani w różnych dialektach. Załadowana w telefonie mapa z hostelowego Wi-Fi pokazuje kierunek. Idę w stronę starego miasta (jeśli coś tutaj wokół w ogóle nie jest starym miastem). Marzę o jajecznicy, ale za długo by jej szukać we włoskim klimacie. Przy rynku z pergolami siadam w narożnej knajpie na chłodnym, metalowym krześle. Espresso, podwójne, do tego buła z uprażonym prosciutto. Pobliski targ tętni. Nie dokońca wiem co zrobić z dniem.

Dwieście metrów dalej odkrywam potężny plac. Na środku  imponująca katedra z elewacją z białego marmuru. Wali splendorem. Mam banana na ryju, takie pierwsze wrażenie. Pięć minut bezrefleksyjnego podziwu dla monumentalnego tworu rąk ludzkich. Prawdopodobnie wyglądam głupio, bo dopiero po jakimś czaie orientuję się, że stoję z otwartymi ustami. Wszechobecni turyści. Oceniam jak się dostać do środka. Kolejki. Dużo ludzi, bardzo dużo. Walę na koniec tej ocienionej. Roześmiane azjatki fotografują wszystko, zresztą nie tylko one. Po dziesięciu minutach, orientuję się że wszyscy trzymają w rękach wydrukowane bilety. Zrezygnowany porzucam swoje miejsce i poszukuję miejsca z biletami. Obchodzę katedrę. Tam inna kolejka, nieco mniejsza, ale za to w pełnym słońcu. Albinosi, prawdopodobnie skandynawscy, chowają swoje blade twarze pod chustami i zapasowymi bluzkami. Piję łaczywie wodę z camelbaga. Odzywa się coś jakby kac. Na szczęście nie boli mnie głowa, tylko to potężne pragnienie. Wreszcie jestem drugi do wejścia. Wyłazi z głębi pomieszczenia ichniejszy strażnik muzealny. Mierzy mnie wzrokiem i mówi:
- Backpacks not allowed.
- Pardon?
- You wont enter with backpack here, nor tower, nor cathedral.

Coś tam wyrywa się z urażonej dumy, że: jak to? dlaczego? i w ogóle nie fair! ale gość jest nieugięty.
- Rule is rule. No exceptions.

Odwracam się na pięcie i idę w stronę dworca kolejowego. Nie royumim Florencji i jej zwyczajów. Widać jestem też ignorantem estetycznym bo reszta miasta w ogóle mnie nie porywa. Mam wielką, wielką ochotę stąd wyjechać.

Przed tablicą odjazdów wybieram destynację na chybił trafił. Wybór pada na Neapol. Okazuje się, że będzie to mój debiut w Pendolino. Jestem w drugiej klasie, bardzo ekskluzywnie ubrani współpasażerowie patrzą na mnie serdecznie. Nogi mi się gotuja w butach trekkingowych. Jest zajebiście niezręcznie, gdy zaczynają pośmiardywać. Po kwadransie walą już niemiłosiernie. Idę do pomieszczenia w przejściu między wagonami i tam ściągam buty. Odtąd spaceruję po pociągu w skarpetach. Włosi nie dają po sobie nic poznać, ale zdaje się że odetchnęli z ulgą. Z nikim nie rozmawiam. Wolę nie zostawiać brzydkiego śladu na swoim narodzie.

Neapol, ten sam dzień, popołudnie.

Brud i cosa nostra. Kolorowi szemrańcy i włoskie cwaniaki sprzedają wszystko i wszędzie. W oknach wisi pełno szmat. Na każdym rogu kolesie spod ciemnej gwiazdy lustrują portfele przechodniów na stany majątkowe. Plują na asfalt. Wiatr smaga papierami unoszącymi się swobodnie tu i ówdzie. Jestem w tym syfie zagubiony.

W informacji turystycznej patrzą na mnie mniej serdecznie niż gdziekolwiek indziej. Nie kumam nastroju Neapolu. Próbuję, ale nic się nie zgadza. Do Amalfi są podobno jakieś autobusy, ale przystanki nie są opisane, zmieniam je kilka razy. Na ostatnim z nich atakuje mnie facet rodem ze Scarface-a. Przed solidnym łomotem chroni mnie tylko chyba fakt, że przystanek jest pełen ludzi. Czuję, że nigdzie stąd nie pojadę. Autobus nie przyjeżdza mimo oznaczonej godziny na rozkładzie. Pierwotny pomysł na spanie pod chmurką gdzieś na wybrzeżu spalił na panewce. Jeśli wokół wybrzeża ma być jak w tym mieście, to ja serdecznie dziękuję. Kupuję w automacie bilet do Rzymu. Automat ostrzega:
- Beware of pick pockets.

Biorę najtańszy intercity do Rzymu.
Przez okno widać wybrzeże. Spomiędzy tuneli pociąg wyjeżdza na płaskowyż. Po prawej piętrzące się w oddali pasmo górskie. Wzgórza z ubogą roślinnością, sielskie takie. Myślę o swojej niechęci do wielkich miast. W oddali douważam jakieś stare miasto na stronym zboczu. Pod wpływem impulsu wysiadam z pociagu.

Jest szarówa. Idę na azymut przez przydrożne krzaki. Do miasta wypatrzonego z pociągu jest na oko około 10km. Psy mnie oszczekują gdy przechodzę obok kolejnych hacjend. Gliniarze stojący na opuszczonej stacji odprowadzają mnie wzrokiem gdy mijam rów melioracyjny i maszeruję środkiem łąki. Droga. Prywatna posiadłość. Stacja transformatorowa. Wreszcie znowu szosa, gęste ciemności.

Po około pół godzinie docieram na rozdroże i próbuję okiełznać kierunek na bazie mapy w telefonie.
Zatrzymuje się na skrzyżowaniu stary golf w kombi. Uchyla się okno i facet w kręconych włosach zagaduje. Pyta skąd jestem, co tu robię, gdzie zmierzam, wreszcie proponuje podwózkę.

Ma na imię Antonio i zwykł jeździć po świecie jako backpacker. Podrzuca mnie do Bassiano. Jestem uratowany od godzinnego marszu pod górę szosą bez pobocza. Mega się cieszę.

Znajduję hostel, jedyny w mieścinie. Na recepcji żywej duszy. Z dołu schodów słychać głośne rozmowy. Schodzę, siedzi około tuzina niemców. Chleją. Pytam o spanie. Jeden facet mówi że nad kuchnią jest pokój z masą łóżek. Mam wziąć jedno i pójść spać, rano się dogadam z właścicielką.

Wchodzę do rzeczonego. Na kanapie wyleguje się typ. Zagaduję po angielsku a ten przedstawia się kulturalnie jako Dominik i mówi to po Polsku. Trochę śmiechów, opowiadam jaki przeżyłem dzień, jaki przeżywam tydzień. On rewanżuje się tym samym., pijemy piwo, gadamy, po kwadransie:

- Ale jak Ty właściwie wszedłeś do hostelu o tej porze?
- Drzwi były otwarte.
- Ty, od 16.00 recepcja jest zamknięta i wejście jest ZAWSZE zamknięte. Stary, ale miałeś fart, któryś palacz musiał zostawić je uchylone.

Drapię się po głowie, faktycznie, szczęścia więcej niż rozumu.

- A w ogóle zwróciłeś uwagę jak wygląda budynek?
- Za bardzo byłem zaaferowany poszukiwaniem schronienia :)
- No to musisz zobaczyć piwnice.

Zaintrygowany schodzę za nim stronymi i długimi, kamiennymi schodami z półpiętra do potężnych i wysokich piwnic. Sklepienia zdobione łukami, kolumny, wpół widoczne freski na ścianach.

- Co jest grane? Co to za miejsce jest pokręcone?
- Hostel San Nicola jest w odrestaurowanym klasztorem z któregoś tam wieku (sprawdzone później - pierwsze notatki z 1248 roku) a jego piwnice to stary, gotycki kościół.

Zbieram szczenę z posadzki. Starej posadzki. Na środku dawnej nawy głównej stoi stół do pingponga. Zanoszę się śmiechem. Co za lot.

Potem wychodzimy na taras przy budynku hostelu. Widok jest obłędny. Gapimy się na horyzont do późna. Widać w oddali światła miasteczek, linię wybrzeża, migające statki. Cykady harcują. Cóż za wielki to był dzień.


Nazajutrz dużo maszeruję po górach, spotykam dzikie konie, wieczorem, chwytam przez okno moment, gdy słońce chyli się ku zachodowi. Country jakieś takie prawdziwsze niż miasta.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Crossfit po kilku miesiącach

 
 
Kilku moich bliskich znajomych, w świecie Kingsajz-owej Szuflandii możnaby skatalogować w kategorią "żylastych skurwieli". Triathlony, maratony, suple, dietki, baseny o szóstej rano w poniedziałki, crossfit we wtorki, 20km w środę, wytrzymałościówki w weekendy, co drugi tydzień podbiegi, motywatory na wallu fejsa, treningi aerobowe, treningi siłowe, endomondo rekordy i lajki z niezawodnym "dajeeesz!".

Jeden w tym tygodniu przebiegł połówkę Iron Mana, znajoma na Woodstocku dwa tygodnie temu biegła Runmaggedon, inny planuje jesienny Bieg Komandosa, jeszcze inny co roku jeździ na Katorżnika. Płacą gruby hajc za sprawdzanie się na wykańczających zawodach. Biegają w słońcu, pływają w lodowatym Bałtyku zimą, jeżdzą stukilometrówki na szosowych rowerach za kilka tysi.

Ja rozumiem, popołudniowa przebieżka na rozruch. Ale nie piąta rano, koktajle z jajców, cztery dychy w adidasach za tauzena co roku i animal packi.

Oceniałem to jako pewnego rodzaju społeczne szaleństwo.
Moda. Zwariowali. Niby tacy oryginalni a ulegli trendowi.
No bo komu to może sprawiać przyjemność ?

Jakże się myliłem.

Ze dwa lata mnie jeden z drugim wyciągał.
- Chodź pobiegać. Chodź na siłownię. Chodź do nas na trening ruchowy.
- Nie dzięki, te Wasze dystanse.
- Nie maż się, chodź.

Poszedłem na początek pobiegać. Przez jakiś czas biegałem "piątki", raz w tygodniu.
No i fajnie. Kondycja się poprawiała, ale gapiłem się na nich i myślałem:
Co ze mną jest nie tak ??? Oni TRYSKAJĄ energią a mi się nadal nic nie chce.

I wtedy dawno nie widziany znajomy się jakoś odrestaurował towarzysko.
Mówi:
- Chodź na crossfit. Znajomy prowadzi tak prywatnie, za piątaka.
- Zwariowałeś ? Widziałem te filmy na tubie jak ludzie żygają z wysiłku. Nie dzięki, to sport dla cyborgów-wariatów.
- Serio, chodź, spodoba Ci się.

Ze trzy razy z rzędu, nieugiety pytał i ignorował kolejne odmówki, wymówki.
Ostatecznie wypaliło:
- Co będziesz siedzieć w domu. Chodź popatrzeć a potem razem pojedziemy na piwo.

Wtedy coś pękło. Hej, to nie wygląda tak źle. Skaczą na pudła, robią przysiady. Wygląda na "do zrobienia". Nie taki diabeł straszny....

Dwa dni później pierwszy trening.
Było ciężko, zadyszka non stop, zaciśnięte zęby, pot w oczach.
Zrobiłem. Potem robimy u mnie w domu steki. Pyszne, wołowe, medium rare na rozmarynie.

Pierwsze trzy, cztery treningi miały koszmarne konsekwencje.
Mimo brania BCAA na regenerację, zakwasy trzymały mnie praktycnie non-stop.

Po dwóch tygodniach, jak ręką odjął.
Po trzech tygodniach pojawia się pierwszy zew treningu.
Dwa miesiące później, banan na ryju w poniedziałek rano na myśl o treningu wieczorem.
Kwartał później, odkładam propozycje picia wieczorem w piątek na rzecz wytrzymałościówki.


WODy na crossficie kończę często ostatni, ale nie zniechęca mnie to.
Staram się je robić skrupulatnie, nie oszczędzam się na ćwiczeniach.
Każdego dnia czuję się silniejszy. Wielkie uczucie.
To nie moda. To Endorfiny czynią ich tymi wariatami.
Endorfiny to taki wspaniały narkotyk, który dozuje nam własny organizm ilekroć zmuszamy go do wysiłku. Nawet nie wiem, kiedy do tego doszło, poczułem wspaniałem uzależnienie do ruszania się i przesuwania swoich granic.

CrossFit okazał się czymś wyjątkowym.
Proste rzeczy, pompki, przysiady, bieganie, wskakiwanie na pudło itp. Ale robione razem w jakichś ramach czasowych - jakże przynosi wspaniałe efekty.

Jeśli się zastanawiasz, czy się nadajesz i dasz radę... to mówię Ci, że dasz radę i że się nadajesz.
Nawet nie wiesz jak bardzo.