piątek, 14 sierpnia 2015

Woodstock 2015 - debiut



W środę od rana śledzę prognozę. Słupki opadów konwekcyjnych ani drgną.
Po kiego wała uparłem się, żeby jechać na Festiwal na motocyklu ?
W deszczu zerowa przyjemność dłubać kilometry.
Nic to, wystartuję w czwartek.

Już bez spiny zamykam dzień pracy, w domu wywalam się na wyro i przeglądam wiadomości w telefonie. Coś mnie rusza i odpalam jeszcze raz meteo.pl. Cholera! Opad się zmniejszył.
Szybkie rachunki w głowie. Jest 17.30. Zanim się zbiorę i zatankuję będzie 18.00 Z Trójmiasta do Kostrzyna jest 450 km. Czyli... będę przed północą na miejscu. Decyzja spontan
- .... a i tak jestem spakowany....


Do Koszalina jest lekko. Szybkie mijanki, słońce, bajka!
Potem szarówa, wreszcie ciemno, zaczyna padać. Zatrzymuję się ze trzy razy na kolejne dobieranie ciuchów. Łapy grabieją. W połowie drogi z Koszalina do Szczecina są już egipskie ciemności i jadę ubrany na ludzika Michelin. O zapierniczaniu nie ma mowy. Grzecznie, za ciężarówką, maksymalne 90km/h. Przed granicą zjeżdzam na Południe na drogę powiatową. Cuduję na poboczu ze śrubokrętem i usiłuję korygować punkt świecenia reflektora. Lepiej kurde nie będzie.

Dalej jest cicho. Zero deszczu w ryj. Gwiazdy na niebie, cicha droga przez las, niemal zero ruchu. Po kwadransie, gdy już planuję odpajęczyć manetkę gazu i nieco docisnąć.... zza zakrętu widzę jak z asfaltu właśnie schodzi potężny zwierz. Mijam to i oceniam, że to jakiś okaz łosia w skali gigant. Wielki skuwiel. Jakbym w niego wleciał.... Wzmagam czujność. Po drodze jeszcze kilka razy światło halogenu odbija się w ślepiach leśnych zwierzorów. Dojeżdzam na miejsce styrany maksymalnym wytężaniem wzroku.

Pierwszej nocy rozbijam się w wiosce motocyklowej przy Festiwalu (organizator: klub Boanerges ).
Atmosfera jest mocno rozrywkowa. Rozgrzane trunkami towarzystwo śpiewa nad ranem sztandarowe numery ogniskowej biesiady zmiksowane z Riedlem i Budką Suflera. Potrzeba snu zwycięża hałas.

Następnego dnia przenoszę namiot dd odległego lasu.
Pierwsze co się dzieje gdy wchodzę na festiwal, to odczuwalność atmosfery. Wszyscy są uśmiechnięci.
Ale nie tak, że ktoś tam pod nosem.
Głośno! Szczerze! Tak od ucha do ucha, serdecznie,
oczy prawie zaszklone- tak mocno.

Ogarniam pieszo kolejne strefy festiwalu - wszędzie daleko - Małą Scena, strefy z piwem, muzyką, ładowalnię telefonów, konkursy, jedzenie, Dużą Scenę, aleję ze straganami, wioskę Kriszny, wioskę ASP na wzgórzu. Podziwiam pomysłowość kolejnych wysp z namiotami, pomalowanych aut i przyczep, flagi, proporce, ciągle gęba mi się śmieje. Wychodzę z terenu festiwalu na większe zakupy i docieram do hipermarketu pod miastem. Nie ma elektroniki, perfumów, małego agd, alkoholu wyskokowego, w ogóle niczego w szkle - nadzorca przewidział dzikie tłumy. W asortymencie podstawowe środki higieny i kilometry piwa.
W całym mieście jest piwo w puszce. Organizacja robi wrażenie. Ruchem kierują gliniarze, straż, służby graniczne itd. Naprawdę czuć zaangażowanie.

Pierwszy koncert na dużej scenie to Pull The Wire. Młody band punkowy. Szybkie tempo. Męskie głosy robiące chóry do solidnego głosu frontmana. Naprawdę porywa, szczególnie że na żywo i to w obliczu dzikiego entuzjazmu tłumu pod sceną.



Kolejne koncerty to coraz większe gwiazdy. Ale Pull The Wire, zespół który dostał się na Woodstock 2015 w drodze eliminacji, zrobił na mnie największe wrażenie. Rzadko kupuję płyty, ale ich zamówiłem od razu po powrocie.

Przez dwa dni szlajam się podchmielony od jedzenia po warsztaty, od jednych znajomych do innych. Mijają mnie dziesiątki ludzi z tabliczkami opatrzonymi różnymi sloganami. Przystaję na masę ofert na darmowe uściski/misiaki. Klimat jest niepowtarzalny, gęsty od radości, wyjątkowości ludzi i pomysłowości.

W Sobotę następuje kulminacja ilościowa uczestników festiwalu.
Wcześniej czuć można było taką atmosferę jedności. Jakby wszyscy przyjechali w jedno miejsce na wspólny biwak i każdy się akceptował. Bez względu na stan majątkowy, wiek czy pochodzenie.
Od Soboty to się nieco zmienia - widać wyraźnie, że dojechał tłum obserwatorów, mistrzów jednodniowej najeby, lokalsów i ziomów ze Szczecina. Nie są inwazyjni, nie ma burd ani zaniepokojenia, ale po prostu jest inaczej.

Ponadto, wznieca się kurz. Piasek w powietrzu jest wszechobecny. Wdziera się w nozdrza i trzeba nos i usta chronić chustami, bandamą, arafatą, czymkolwiek. Wieczorem odpadam szybko. Namiot mam hen hen na wzgórzu, daleko od głównej sceny. Teraz za to dziękuję w duchu, bo kurz tam nie dolatuje.

Przedpołudniem trwa spokojna ewakuacja. Dziesiątki aut rusza się w ślimaczym tempie i zza zakurzonych szyb widzę śpiących pasażerów na tylnych siedzeniach. Zatrzymuje mnie policjant i mówi:
- Przeciskaj się środkiem. Pół miliona ludzi musi stąd dziś wyjechać, nie blokujemy, rozładowujemy. Tylko bezpiecznie ! No, to w drogę!

Około pierwszej zatrzymuję się na jedzenie. Spotykam dwie dziewczyny z plecakami i gitarą polujące na stopa. Pytam:
- O której wystartowałyście z Kostrzyna?
- O 8.00.
- A dokąd jedziecie?
- Do Gdyni. A Pan ?
- Pan ? Jaki Pan ? Ja też wracam z Woodstoku.

W zaledwie kilka godzin po zakończeniu Najpiękniejszego Festiwalu Świata, sto pięćdziesiąt kilometrów od głównej sceny, już nie jesteśmy znajomymi obozowiczami i uczestnikami tego samego wydarzenia.

- Aaaaa. To ekstra. O której wyjechałeś ?
- Dwie godziny temu. Masakra na wylotówce co nie?
- No jaha. Szkoda że nie masz więcej miejsc na motorze :) Ale i tak teraz szybko pójdzie. Tutaj łatwo o stopa.
- Jasne, że tak. Trzymajcie się i powodzenia.
- Spoko, jesteśmy fajne laski, łatwo damy radę złapać transport. Do zobaczenia za rok!

A może... jednak coś nas nadal łączy.


Skleciłem krótki film z tego eventu.
Tak to ogólnie widziałem :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz