środa, 12 sierpnia 2015

Dzień, w którym pomógł mi wszechświat


Przecieram oczy rękawem koszulki. Współlokatorów już nie ma w pokoju. Oceniam kondycję głowy i porannego kapcia. Jest naprawdę nieźle, ani nie rozpieprza mi czaszki, ani z ust nie zionę jakąś tanią wódą. W pokoju chłodno. Słońce jeszcze daleko od zenitu. Gubię się w porozrzucanych ciuchach i w ogólnym bałaganie wokoło plecaka. Prysznic? O tak, tego bardzo potrzebuję. Zostawione wczoraj na balkonie buty nie capią już tak bardzo. Checkout z hostelu. 

Florencja, poranek, maj 2015

Powietrze jest rześkie. Ludzie idą we wszystkich kierunkach zagadani w różnych dialektach. Załadowana w telefonie mapa z hostelowego Wi-Fi pokazuje kierunek. Idę w stronę starego miasta (jeśli coś tutaj wokół w ogóle nie jest starym miastem). Marzę o jajecznicy, ale za długo by jej szukać we włoskim klimacie. Przy rynku z pergolami siadam w narożnej knajpie na chłodnym, metalowym krześle. Espresso, podwójne, do tego buła z uprażonym prosciutto. Pobliski targ tętni. Nie dokońca wiem co zrobić z dniem.

Dwieście metrów dalej odkrywam potężny plac. Na środku  imponująca katedra z elewacją z białego marmuru. Wali splendorem. Mam banana na ryju, takie pierwsze wrażenie. Pięć minut bezrefleksyjnego podziwu dla monumentalnego tworu rąk ludzkich. Prawdopodobnie wyglądam głupio, bo dopiero po jakimś czaie orientuję się, że stoję z otwartymi ustami. Wszechobecni turyści. Oceniam jak się dostać do środka. Kolejki. Dużo ludzi, bardzo dużo. Walę na koniec tej ocienionej. Roześmiane azjatki fotografują wszystko, zresztą nie tylko one. Po dziesięciu minutach, orientuję się że wszyscy trzymają w rękach wydrukowane bilety. Zrezygnowany porzucam swoje miejsce i poszukuję miejsca z biletami. Obchodzę katedrę. Tam inna kolejka, nieco mniejsza, ale za to w pełnym słońcu. Albinosi, prawdopodobnie skandynawscy, chowają swoje blade twarze pod chustami i zapasowymi bluzkami. Piję łaczywie wodę z camelbaga. Odzywa się coś jakby kac. Na szczęście nie boli mnie głowa, tylko to potężne pragnienie. Wreszcie jestem drugi do wejścia. Wyłazi z głębi pomieszczenia ichniejszy strażnik muzealny. Mierzy mnie wzrokiem i mówi:
- Backpacks not allowed.
- Pardon?
- You wont enter with backpack here, nor tower, nor cathedral.

Coś tam wyrywa się z urażonej dumy, że: jak to? dlaczego? i w ogóle nie fair! ale gość jest nieugięty.
- Rule is rule. No exceptions.

Odwracam się na pięcie i idę w stronę dworca kolejowego. Nie royumim Florencji i jej zwyczajów. Widać jestem też ignorantem estetycznym bo reszta miasta w ogóle mnie nie porywa. Mam wielką, wielką ochotę stąd wyjechać.

Przed tablicą odjazdów wybieram destynację na chybił trafił. Wybór pada na Neapol. Okazuje się, że będzie to mój debiut w Pendolino. Jestem w drugiej klasie, bardzo ekskluzywnie ubrani współpasażerowie patrzą na mnie serdecznie. Nogi mi się gotuja w butach trekkingowych. Jest zajebiście niezręcznie, gdy zaczynają pośmiardywać. Po kwadransie walą już niemiłosiernie. Idę do pomieszczenia w przejściu między wagonami i tam ściągam buty. Odtąd spaceruję po pociągu w skarpetach. Włosi nie dają po sobie nic poznać, ale zdaje się że odetchnęli z ulgą. Z nikim nie rozmawiam. Wolę nie zostawiać brzydkiego śladu na swoim narodzie.

Neapol, ten sam dzień, popołudnie.

Brud i cosa nostra. Kolorowi szemrańcy i włoskie cwaniaki sprzedają wszystko i wszędzie. W oknach wisi pełno szmat. Na każdym rogu kolesie spod ciemnej gwiazdy lustrują portfele przechodniów na stany majątkowe. Plują na asfalt. Wiatr smaga papierami unoszącymi się swobodnie tu i ówdzie. Jestem w tym syfie zagubiony.

W informacji turystycznej patrzą na mnie mniej serdecznie niż gdziekolwiek indziej. Nie kumam nastroju Neapolu. Próbuję, ale nic się nie zgadza. Do Amalfi są podobno jakieś autobusy, ale przystanki nie są opisane, zmieniam je kilka razy. Na ostatnim z nich atakuje mnie facet rodem ze Scarface-a. Przed solidnym łomotem chroni mnie tylko chyba fakt, że przystanek jest pełen ludzi. Czuję, że nigdzie stąd nie pojadę. Autobus nie przyjeżdza mimo oznaczonej godziny na rozkładzie. Pierwotny pomysł na spanie pod chmurką gdzieś na wybrzeżu spalił na panewce. Jeśli wokół wybrzeża ma być jak w tym mieście, to ja serdecznie dziękuję. Kupuję w automacie bilet do Rzymu. Automat ostrzega:
- Beware of pick pockets.

Biorę najtańszy intercity do Rzymu.
Przez okno widać wybrzeże. Spomiędzy tuneli pociąg wyjeżdza na płaskowyż. Po prawej piętrzące się w oddali pasmo górskie. Wzgórza z ubogą roślinnością, sielskie takie. Myślę o swojej niechęci do wielkich miast. W oddali douważam jakieś stare miasto na stronym zboczu. Pod wpływem impulsu wysiadam z pociagu.

Jest szarówa. Idę na azymut przez przydrożne krzaki. Do miasta wypatrzonego z pociągu jest na oko około 10km. Psy mnie oszczekują gdy przechodzę obok kolejnych hacjend. Gliniarze stojący na opuszczonej stacji odprowadzają mnie wzrokiem gdy mijam rów melioracyjny i maszeruję środkiem łąki. Droga. Prywatna posiadłość. Stacja transformatorowa. Wreszcie znowu szosa, gęste ciemności.

Po około pół godzinie docieram na rozdroże i próbuję okiełznać kierunek na bazie mapy w telefonie.
Zatrzymuje się na skrzyżowaniu stary golf w kombi. Uchyla się okno i facet w kręconych włosach zagaduje. Pyta skąd jestem, co tu robię, gdzie zmierzam, wreszcie proponuje podwózkę.

Ma na imię Antonio i zwykł jeździć po świecie jako backpacker. Podrzuca mnie do Bassiano. Jestem uratowany od godzinnego marszu pod górę szosą bez pobocza. Mega się cieszę.

Znajduję hostel, jedyny w mieścinie. Na recepcji żywej duszy. Z dołu schodów słychać głośne rozmowy. Schodzę, siedzi około tuzina niemców. Chleją. Pytam o spanie. Jeden facet mówi że nad kuchnią jest pokój z masą łóżek. Mam wziąć jedno i pójść spać, rano się dogadam z właścicielką.

Wchodzę do rzeczonego. Na kanapie wyleguje się typ. Zagaduję po angielsku a ten przedstawia się kulturalnie jako Dominik i mówi to po Polsku. Trochę śmiechów, opowiadam jaki przeżyłem dzień, jaki przeżywam tydzień. On rewanżuje się tym samym., pijemy piwo, gadamy, po kwadransie:

- Ale jak Ty właściwie wszedłeś do hostelu o tej porze?
- Drzwi były otwarte.
- Ty, od 16.00 recepcja jest zamknięta i wejście jest ZAWSZE zamknięte. Stary, ale miałeś fart, któryś palacz musiał zostawić je uchylone.

Drapię się po głowie, faktycznie, szczęścia więcej niż rozumu.

- A w ogóle zwróciłeś uwagę jak wygląda budynek?
- Za bardzo byłem zaaferowany poszukiwaniem schronienia :)
- No to musisz zobaczyć piwnice.

Zaintrygowany schodzę za nim stronymi i długimi, kamiennymi schodami z półpiętra do potężnych i wysokich piwnic. Sklepienia zdobione łukami, kolumny, wpół widoczne freski na ścianach.

- Co jest grane? Co to za miejsce jest pokręcone?
- Hostel San Nicola jest w odrestaurowanym klasztorem z któregoś tam wieku (sprawdzone później - pierwsze notatki z 1248 roku) a jego piwnice to stary, gotycki kościół.

Zbieram szczenę z posadzki. Starej posadzki. Na środku dawnej nawy głównej stoi stół do pingponga. Zanoszę się śmiechem. Co za lot.

Potem wychodzimy na taras przy budynku hostelu. Widok jest obłędny. Gapimy się na horyzont do późna. Widać w oddali światła miasteczek, linię wybrzeża, migające statki. Cykady harcują. Cóż za wielki to był dzień.


Nazajutrz dużo maszeruję po górach, spotykam dzikie konie, wieczorem, chwytam przez okno moment, gdy słońce chyli się ku zachodowi. Country jakieś takie prawdziwsze niż miasta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz