czwartek, 13 sierpnia 2015

Morskie opowieści


Trójmiasto, Styczeń 2014, poranek w środku tygodnia, spotkanie z Filipem przy biurowym automacie do kawy.

- Zrobiłbym coś kosmicznego.
- Ja też, jedźmy gdzieś.
- Ale gdzie?
- Dawaj w góry. Połazimy z plecakiem od schronu do schronu.
- Ja już wiem jakie spacery mi tam zafundujesz. Nie, dzięki. Serio, to musi być coś innego.
- OK, jeśli nie w góry to co ?
- Coś na miejscu.
- Śniegu nie ma, jechać na Kaszuby nie ma po co. Siedzieć i pić cały weekend to też nie jest porywający plan. Może jakiś kurs ?
- Żeglarski może...
- Za zimno żeby jakieś robili. A do wiosny to zdążę zwariować z nudów.
- A może rejs jest jakiś?
- Czekaj sprawdzę w necie.

Wyguglałem. Wyskoczył "Rejs Morsów". Na stronie ośrodka szkoleniowego Akademii widnieje zaproszenie do grona kozaków . Piszę do organizatora maila.

- Bierzecie totalnych laików?
- Ilu Was?
- Dwóch, może trzech.
- Damy radę.

Zadzwoniłem do Pawła.
- Ty, plan jest. Płyniemy w zimowy rejs żeglarski po Bałtyku.
- Poje.... ? Czym ?
- Zawiszą Czarnym. Dawaj, Filip w to też wchodzi. Będzie nas trzech, na pewno będzie fajnie.
- Ale przecież my nic nie wiemy o żeglowaniu czymś takim.
- Wiem, powiedzieli że nas ogarną.

Następnego dnia telefon.
- Zapisz mnie.

W marcu przepytujemy się na wyrywki z olinowania, ożaglowania, żeglarskiego nazewnictwa.
Topenanta, kontrafał, bomkliwer, latacz, spardek, zęza...
Gubimy się w dziesiątkach słów a co dopiero w rozumieniu co do czego jest.

Po zaokrętowaniu przydzielają każdego z nas do innej wachty.
Słusznie, bo nic nie kumamy. A wokół sami wyjadacze.

Pierwszą dobę mamy sztorm. 8-10B. Krótka fala, bardzo chorujemy. Nieliczni mają błędniki jakieś nadludzkie. Widujemy się rzadko. Pamiętam, że gdzieś w nocy, podczas wezwania do żagli, gdy wokół wiała dziesiątka, mijaliśmy się ale chyba wszyscy mieliśmy nieprzytomne spojrzenia. Następnego dnia porywy na morzu są w okolicach 11-12 B - mocno wieje. W podsumowaniu strat wychodzi, że złamaliśmy ster, porwany jest sztafok. W kambuzie totalny chaos. Boczek pływa w pomyjach. Wszyscy ledwo żyją. Ja w przerwach między spawaniem za burtę mówię, że marzę o ewakuacji - helikopter najchętniej bym wezwał.
Najszybciej do przytomnych wraca Filip. Paweł popołudniem. Ja dopiero następnego dnia. Jakoś 1,5 może nawet 2 dni jestem do niczego. Ba, nawet utrudniam życie, trzeba na mnie uważać.

Ostatecznie udaje mi się wyjść na prostą, gdy dostaję wachtę przy awaryjnym rumplu przez bloczki. Fala co jakiś czas zalewa mnie całego, rufa buja się we wszystkie strony, góra, dół, lewo, prawo. Gapię się tak długo w horyzont, że wreszcie choroba odpuszcza. Tego samego dnia jem coś po raz pierwszy.  To zdaje się grochówka z tego samego boczku, co wcześniej pływał między zapleśniałymi gretingami. Zbawienie. Dalej jest OK.

Ogarniam swoje wachty najlepiej jak umiem. Odratowujemy jedzenie z zęzy, szorujemy kambuz na błysk, w ogóle szorujemy wszystko i wszędzie po dwa razy. Angażuję się w każdą robotę, chcę zrekompensować minioną bezużyteczność.

W podsumowaniu Rejsu dostaję mimo wszystko opinię negatywną. Ostatecznie, po jakimś czasie oceniam, że to ma sens. Gdy działo się naprawdę źle, zamiast pomagać, marudziłem i histeryzowałem. Żeglarstwo jest sportem dla śmiałków a ja swój pierwszy poważny sprawdzian charakteru przerżnąłem z kretesem. Nie wierzyłem, że choroba morska kiedyś przejdzie. Przeszła, ale było już za późno na nadrabianie złego obrazu. Jeśli kiedyś popłynę w kolejny rejs.... mam nadzieję, że będzie lepiej :-)


Oto zapis tych czterech dni przygody:



PS: po zejściu na ląd wiało mi w głowie jeszcze niemal tydzień :)
Konkudowaliśmy, że trudno rozpoznać czy ktoś idący przez biurowy korytarz jest nawalony czy po prostu po rejsie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz